Tagi

, , , , , , , , , , , ,

Drugi odcinek cudu wydawniczego to kolejne pięć tytułów, do których się ślinię – ale tym razem są to cztery mangi i dwie książki (ta matematyka bawi mnie znacznie bardziej niż powinna), ale nadal wszystko prosto z kraju Kwitnącej Wiśni. Motywy dzisiejszego odcinka są dwa – Tokio oraz azjatyckie fantasy. Kto zgadnie przed lekturą i bez zerkania na tagi, o jakie serie będę marudzić tym razem?

Arslan Senki

Autor: Hiromu Arakawa, Yoshiki Tanaka

Publikacja: Bessatsu Shounen Magazine; od lipca 2013

Długość: 6+

Szansa na wydanie: Ktoś się w końcu skusi na wersję Arakawy

Pani Arakawy nie trzeba chyba nikomu przedstawiać – to jedna z najpopularniejszych mangaków XXI wieku. Autorka znakomitego i popularnego Fullmetal Alchemist (u nas wydanego przez JPF), a także przezabawnego Silver Spoona (Waneko), prawie cztery lata temu podjęła się przełożenia znanego japońskiego cyklu fantasy na język komiksu. Nie jest to ani pierwsza manga bazująca na twórczości Yoshikiego Tanaki, ani nawet pierwsza adaptacja opowieści o Arslanie, jednak dzięki Arakawie o samej historii usłyszano nieco szerzej poza Japonią.

Potem jednak sprawy się nieco skomplikowały. W życiu sensei pojawiły się obowiązki, którymi zajęła się kosztem rysowania, czego nikt jej za złe mieć nie powinien. Silver Spoona zaczęła tak jakby kończyć, tj. zamykać wątki i zmierzać fabularnie do miejsca, w którym można machnąć wielkie THE END i wyjść z tego z twarzą, ale z Arslanem nie jest już tak łatwo – cykl książkowy wychodzi od ponad trzydziestu lat, liczy piętnaście tomów i wcale nie zamierza się jeszcze kończyć. Na dzień dzisiejszy obie mangi wiszą i czekają smętnie na Arakawę, a czytelnikowi pozostaje tylko czekać razem z nimi.

Pewnie wypadałoby tu napisać coś o tym, dlaczego tak bardzo lubię tę serię. Teoretycznie nic w niej wyjątkowego, może oprócz pewniej egzotyki – to świat fantasy, ale realia bardzo silnie inspirowane są historią i kulturą Środkowego Wschodu – na tyle silnie, że niektórzy będą uparcie tupać nogą, że Pars to Persja, a Lusitanie są chrześcijanami – co jako historyk-hobbysta uważam za co najmniej zabawne… Ekhm.

Jednak jest coś w historii młodziutkiego, naiwnego księcia Arslana i jego towarzyszy, co urzeka mnie w każdej adaptacji. To w prawdzie klasyczna ekipa, żywcem z RPG wzięta – głównemu bohaterowi towarzyszy wojownik, mędrzec (ale bishonen, a nie brodaty dziadyga, w sumie cała ekipa to bishe płci obojga), kapłanka, bard i złodziejka oraz dwóch wieloklasowców – ale co z tego, skoro sprawdzają się świetnie jako drużyna? Może i są nieco wyidealizowani, jednak bohaterowie mitów, legend i eposów konstruowani byli na zupełnie innych zasadach niż robi się to współcześnie, dlatego w historii odnoszącej się do tamtych tradycji naturalnym się wydaje, że rozmach bierze górę nad realizmem. Biorąc pod uwagę, że dzieła Homera porywają kolejne pokolenia, to jednak potrzebujemy chyba czasem poczytać o mocarzach, półbogach i niemowlętach urywających głowy hydrom. A że przeciwnicy naszej drużyny są równie potężni, mocarność naszych herosów wydaje się zwyczajnie naturalna.

Boli mnie tylko, że Arakawa rozebrała tak bardzo Farangis, bo tej dojrzałej, mądrej i świetnie wyszkolonej kobiecie dostało się wdzianko bezsensownie i beznadziejnie kuse. W ogóle lubię Arakawę i jej styl, ale jednak projekty postaci z OVA z 1991 były zwyczajnie dużo ładniejsze.

Przyznam, że jeszcze chętniej zobaczyłabym na naszym rynku powieści z tego cyklu, ale to trochę marzenia ściętej głowy. Chociaż może gdyby manga Arakawy wyszła u nas i osiągnęła sukces? Kto wie, kto wie…

Powinnam chyba przestać stękać i zacząć czytać powieściowego Arslana po japońsku, ale za każdym razem jak widzę te maleńkie kanji to mi się odechciewa. Czytanie z lupą w moim wieku jest nie tylko upierdliwe, ale też kapkę uwłaczające…

Tokyo Babylon

Autor: CLAMP

Publikacja: Wings; 1990-93

Długość: 7

Szansa na wydanie: Na trzy cztery znacząco patrzymy na ekipę JPFu i robimy maślane oczy

Czy jest na sali ktoś, kto nie zna szalonych pań z CLAMP? Jeśli tak, to proszę sprawdzić na dowolnej stronie listę stworzonych przez nie serii – którąś z nich na pewno kojarzycie, jeśli choć trochę interesujecie się mangą i anime. W Polsce JPF wydał X, Chobits, Wish i Kobato. A że Tokyo Babylon jest prequelem X… No i co z tego, że X od czternastu lat wisi i czeka aż autorki łaskawie skończą tę historię? Tym bardziej można wydać coś, co raczyły skończyć!

A tak na całkiem serio, to długo myślałam, czy chcę Tokyo Babylona po polsku. Dark Horse wydał ślicznego omnibusa po angielsku; kojarzę chyba tylko dwie ładnej wydane mangi – Blame JPFu oraz Opowieść panny młodej Studia JG. Ale z drugiej strony polskie wydanie mogłoby być równie ładne, a nawet ładniejsze, bo w jednym miejscu poległ druk czcionki… Może i CLAMPy to kwartet wrednych małp, które nie kończą własnych serii, ale jakie to są serie!

Pierwsze rozdziały Tokyo Babylon działają mi na nerwy za każdym razem, gdy sięgam po tę pozycję. Potem jednak wjeżdża z hukiem wątek główny wraz z mroczną sakurą i łapię się na tym, że siedzę w tym świecie po uszy. Pal licho słodkiego jak tona cukru i wyidealizowanego do bólu Subaru, pal licho głupkowaty yaoistyczny humor, którym od czasu do czasu raczy nas Hotaru, pal licho Seishirou, który jest najbardziej creepy, gdy nie jest creepy! Tokyo Babylon to opowieść, która nokautuje czytelnika nastrojem tak bardzo, że łatwo przymknąć oko na wszystko inne.

Trochę się zastanawiam, czy do wczucia się w Tokyo Babylon nie trzeba być jednak trochę starym. Seria jest niemalże moją rówieśniczką, więc nie mogę powiedzieć, bym w pełni rozumiała nastrój początku lat dziewięćdziesiątych, ale jednak urodziłam się w poprzednim tysiącleciu i czytałam całkiem sporo o tym, jak wyglądała Japonia gdy CLAMP rozpoczęły historię Subaru i Seishirou. Ale nie, jednak nie – może dawno nikt nie gadał o końcu świata, ale wydaje mi się, że ten nastrój upadku, zagubienia, beznadziei i samotności jest czymś naturalnym dla każdego pokolenia (no dobra, prawie; zdarzały się czasy i miejsca, gdzie popularny był pogląd, że jest super i będzie jeszcze lepiej, ale to dość rzadkie zjawisko). Wątki poboczne są bardzo przejmujące – na jednym z rozdziałów popłakałam się tak, że ledwo widziałam tekst, a rzadko udaje mi się wyprodukować taką ilość łez.

Jest też wątek główny… I na nim też ryczałam. Nie przepadam za Subaru – jest dla mnie trochę za mdły, za idealny i za dobry – ale nie darzę go niechęcią. Seishirou wypada trochę lepiej, choć pod pewnymi względami jest postacią bardzo typową. Za to Hokuto-chan to nie tylko jedna z najbardziej lubianych przeze mnie CLAMPowych postaci, ale także żeńskich bohaterek w ogóle. Z początku sarkam na jej dowcipy, ale z każdym kolejnym rozdziałem starsza z bliźniaków Sumeragi – choć teoretycznie znajduje się na dalszym planie niż jej brat i jego trulof – pokazuje, jak niesamowicie ciepłą, uroczą, szaloną i silną jest osobą. No i jak bardzo ta klucha Subaru nie zasługuje na taką siostrę jak ona. Chyba cofam stwierdzenie, że nie nie lubię głównego bohatera. Za to, co biedna Hokuto się z nim ma, nie mam za grosz współczucia dla jego cierpień. Babcię Sumeragi i resztę tej cholernej rodzinki też mam pomordować za to, jak skakali nad Subaru, mając taki skarb nad Hokuto… No dobra, odstawiam właśnie fochy fangirla, ale co ja poradzę, że wolę charakterne dziewczę od jej mdłego braciszka?

W każdym razie polecam. Dużo Tokio nocą, jeszcze więcej ślicznych ujęć (bardzo w stylu tamtych lat, przygotujcie się na trójkątne męskie torsy), znakomity nastrój, a do tego kolejny raz Japończycy udowadniają, że różowe płatki sakury potrafią być motywem bardziej złowrogim niż można przypuszczać. To chyba zresztą moje ulubione wykorzystanie drzewa wiśni w mandze (chociaż jest jeszcze kilka prawie równie dobrych).

No i nie mogłam się powstrzymać… Uwaga – poniższy montaż nie tylko mocno spoileruje, ale prawdopodobnie jest też mało zabawny dla osób nieobeznanych z tematem. Trochę zmieniłabym napisy – jako fanka Hokuto mam zupełnie inny problem z tym zakończeniem – ale przy „and as X has been on hiatus since 2000-fucking-3” byłam już spłakana ze śmiechu. Enjoy ;D

 Gokusen

Autor: Kozueko Morimoto

Publikacja: YOU; od grudnia 1999 do lutego 2007

Długość: 15+1 dodatkowy

Szansa na wydanie: Małe, bo mamy już Onizukę

Wprawdzie logika „mamy już serię X, więc nie wydamy Y” wkurza mnie jak mało co (szczególnie, że z nieznanych mi przyczyn dotyczy wszystkiego oprócz yaoi i kolejnych shounenów w gruncie rzeczy o tym samym), ale niektórzy niestety na nią chorują. A skoro Waneko (ani nikt inny) nie wydał żadnej około-onizukowej mangi (o czym będę jeszcze pisać), to na żeńską wersję nauczyciela-gangstera raczej nie mamy co liczyć.

A szkoda, bo Gokusen ma jednak nieco inny klimat niż słynne GTO. Śmiem twierdzić, że jest co najmniej równie zabawna, ale znacznie bardziej przystępna. Fanów Onizuki proszę tu o wybaczenie, ale GTO nie jest serią dla każdego, natomiast fabułę Gokusena łyknęłaby nawet moja babcia ;)

Liceum Shirokin to placówka wyjątkowa, nawet jak na mangową szkołę dla chuliganów – dyrektor świadomie zatrudnia na stanowisko matematyczki i wychowawczyni najbardziej problematycznej klasy Kumiko Yamaguchi, dziedziczkę potężnego mafijnego klanu. Yankumi (jak wkrótce nazwą ją uczniowie) została wychowana przez  yakuzę, ale organizacja, do której należy jest uosobieniem najbardziej romantycznego i wyidealizowanego obrazu japońskiej mafii. Jej bliscy są nieokrzesani, krewcy i trochę zbyt skłonni do rozwiązań siłowych, ale to bez wyjątku ludzie honoru, którzy za swoją Oujo pójdą w ogień. Mangaczka rzecz jasna pamięta o tym, że rodzina Kumiko to kryminaliści, ale jednocześnie Kuroda wpisują się w uwielbiane przeze mnie przedstawienie japońskich bandziorów do tego stopnia, że poziom mojego fangirlizmu osiąga przy tej historii zupełnie nowe poziomy. Ale tak na wszelki wypadek pamiętajcie – choć jest mnóstwo pięknych historii o szlachetnej yakuzie, w czasie wycieczki do Japonii trzymajcie się lepiej z daleka od wszystkiego, co choć trochę pachnie prawdziwą mafią.

Mamy tu więc całkiem sporo różnego rodzaju wątków – Yankumi ochoczo pomaga, rozwiązuje problemy i ustawia do pionu nie tylko swoich uczniów. Kumiko jest zresztą nieodrodną wnuczką swojego dziadka – tak jak Ryuuichirou swoim autorytetem utrzymuje porządek w gangsterskim światku, tak nasza młoda nauczycielka zapanuje nie tylko nad grupą łobuzów o złotych sercach. Poznamy też szurnięte grono pedagogiczne, rodziców i rodzeństwo chuliganów z Shirokin, a także absolwentów oraz inne rodziny mafijne z metropolii tokijskiej. Oprócz wątków mafijno-gangsterskich oraz obyczajowych pojawiają się też problemy uczuciowe głównej bohaterki, a obu kandydatów do jej serca ma swoich zwolenników w fandomie (chociaż to mój OTP dostał potwierdzenie w dodatkowym tomie, hłehłehłe). Nieprawdopodobna wręcz ilość humoru przeplata się z mangowymi mądrościami, które jednak pasują jak rzadko – w serii o nietypowej nauczycielce w nietypowej szkole gadki o byciu dobrym człowiekiem, który szanuje starszych, dba o rodzinę i przyjaciół, a problemy rozwiązuje szczerą rozmową i pojedynkami jeden na jednego (chociaż broniąc siebie i swoich można sięgnąć po bardziej konwencjonalne metody perswazji, takie jak miecz lub metalowa rura) wydają się być jak najbardziej na miejscu.

A tu macie ending do anime, który zaskoczył mnie jak rzadko – no bo serio, taki klimat w komedii? Ale graficznie jest świetny.

Seria nie jest do końca poprawna… Mamy tu nieletnich pijących sake, nieletnich w towarzystwie hostess i prostytutek, nieletnich zajmujących się hazardem, a także sporą dawkę przemocy w wykonaniu nieletnich, ich opiekunów i marginesu społecznego oraz inne brzydkie zdaniem Japończyków rzeczy, które sprawiły, że dramowa adaptacja została wykastrowana do tego stopnia, że zrobiła się zwyczajnie nudna. Powstały trzy sezony plus special z tego co pamiętam. Pierwszy sezon nawet trzyma się mangi (klasa Yankumi ma mniej więcej ten sam skład co w mandze), drugi ma z nią już niewiele wspólnego, ale oba obejrzałam dla obsady. Serio, gdyby nie moja słabość do kilku aktorów (oraz idoli, bo co to za drama bez idoli w rolach głównych), poległabym pewnie po trzech odcinkach. A tak zalegam tylko z trzecim sezonem, bo nieszczególnie kojarzę te dzieciaki. No i wycięcie z serii jej OTP oraz wygrzecznienie i ogłupienie drugiego wątku romantycznego to cios poniżej pasa, nie sądzicie?

Tokyo Ghoul „Jack”

Autor: Sui Ishida

Publikacja: Jump LIVE; sierpień i wrzesień 2013

Długość: 1

Szansa na wydanie: Ogromne

Będę szczera – jeśli Waneko nie wyda tego spin offu, to zorganizuję pikietę pod ich siedzibą. Nie potrafię sobie wprawdzie wyobrazić, żeby ktoś był tak wredny (i głupi; z tego co wiem, TG jest jedną z lepiej sprzedających się serii), ale mam ochotę dmuchać na zimne póki wydawnictwo oficjalnie nie potwierdzi tego tytułu.

Zresztą, skoro wydali nowelkę, to tym bardziej powinni wydać Jacka? Jakby na to nie patrzeć, nowelki to takie trochę fan fiction (przystemplowane przez mangakę, ale jednak), podczas gdy TG:Jack to pełnoprawny spin off i to opowiadający o młodości jednej z najważniejszych i najbardziej zagadkowych (nawet po tym jak wyjaśniło się to i owo) postaci w całym uniwersum.

Arima to w ogóle typowy przykład postaci, na którą z początku kręcę nosem, że jest wkurzająca i przekozaczona, a potem ląduje w mojej czołówce ukochanych bohaterów. W BnHA miałam tak z All Mightem – każde pojawienie się kwitowałam sarkaniem i narzekaniem, a potem następowała zmiana postrzegania i wpadałam w fangirlizm po uszy. W przypadku Arimy było to tym bardziej bolesne, że… No wiecie.

Juuni Kokki

Autor: Fuyumi Ono

Publikacja: 1991-2012 Kōdansha; obecnie Shinchosha

Długość: 6 powieści + 2 zbiory opowiadań (Japończycy scwanili się tak, że wydali serię jako 12 pozycji)

Szansa na wydanie: Jak ktoś wpadnie na to, żeby wydawać u nas japońską fantastykę to jakieś będą

Okej, trochę oszukuję, wrzucając na tę listę cykl powieści. Przemyciłam już Arslana, który jednak miał dwie mangowe adaptacje – Juuni Kokki dorobiło się wprawdzie animacji, ale jednak bezwstydnie piszę teraz o książkach, a nie mangach.

Gdzieś się jednak wyżyć muszę, a chociaż Dwanaście Królestw nie jest aż tak olewane na zachodnim rynku jak Arslan Senki, to i tak sytuacja jest dramatycznie zła. Całą serię w ojczystym języku mogą czytać tylko Francuzi; po niemiecku i angielsku wyszły tylko pierwsze cztery tomy. Co gorsza, Juuni Kokki w języki Szekspira da się wprawdzie kupić, ale ponieważ wydanie nie było wznawiane, cena wzrosła kilkakrotnie. Do tej pory pluję sobie w brodę, że się nie pospieszyłam i po pierwotnej cenie kupiłam tylko pierwszy i drugi…

Żeby to było jasne – nie wymagam by nasze wydawnictwa mangowe wzięły się za wydawanie książek. Niech każdy zajmuje się tym, w czym jest dobry. Byłoby mi jednak bardzo, bardzo miło, gdyby jakieś wydawnictwo zajmujące się zagraniczną fantastyką (MAG?) zatrudniło jednego czy dwóch tłumaczy japońskiego. Lepiej dwóch. I jakiegoś dobrego konsultanta, bo będzie bardzo potrzebny.

Bo JK to kawał dobrej fantastyki made in Japan, ale w realiach mocno chińskich. I nie jest to taki sobie po prostu świat fantasy polegający na tym, że ktoś wziął sobie średniowiecze lub wczesną nowożytność, dorzucił magię oraz smoki, i się głupio cieszy, że jest pisarzem fantasy. Nie, żeby to było coś złego, ale pamiętam, jak cudownym powiewem świeżości było dla mnie uniwersum Juuni Kokki po latach spędzonych w zachodniej fantastyce – minęło ponad dziesięć lat, a ja nadal jestem pod ogromnym wrażeniem.

W pierwszym tomie towarzyszymy Youko, japońskiej, zahukanej szesnastolatce, która zostaje porwana przez dziwnego mężczyznę (oraz jego potwornych sługusów) do jeszcze dziwniejszego świata. Potulna, nieasertywna i nijaka nastolatka będzie musiała się zmienić, by przeżyć – a przemiana, którą przejdzie, należy do najlepszych, o których czytałam. A co mnie jeszcze bardziej zachwyca to Youko w czwartym tomie – mądrzejsza i dojrzalsza, ale nadal walcząca sama z sobą i swoimi wadami.

JK to jednak nie tylko opowieść o Youko – to historie obejmujące w mniejszym lub większym stopniu wszystkie spośród dwunastu państw. Z ręką na sercu przyznaję, że uwielbiam wszystkie, zarówno w wersji papierowej, jak i animowanej (anime dodało kilka irytujących wątków), chociaż najbardziej jaram się En. A do tego wersja książkowa ma naprawdę cudowne ilustracje!

A tak w ogóle ten jej porywacz to pozytywna postać jest. Gamoń straszliwy o ujemnych umiejętnościach społecznych, ale czytelnik – tak jak Youko – zaczyna go lubić coraz bardziej, im bliżej go poznaje. I wcale nie jest to wina syndromu sztokholmskiego.

A w następnym odcinku…

…wystąpi znów mroczna sakura, pojawi się też jeszcze mroczny gender bender, bardzo mroczna i krwawa mangowa adaptacja książki (przecież dawno nie narzekałam, że wydaje się u nas za mało literatury japońskiej), ale też pewna kompletnie niedoceniana sportówka oraz jedno z najbardziej urokliwych okruchów życia na ogrzanie serducha po tym całym proponowanym przeze mnie mhroku. A przynajmniej taka jest playlista na dzień dzisiejszy.

Kolejna notka planowana jest jednak pod koniec kwietnia, bo w ramach rzetelności przypominam sobie tytuły, które czytałam dawniej niż trzy lata temu. Oznacza to dużo binge readingu (żarłocznego czytania? obżarstwa literackiego?) i to przy ekranie, a na starość odwykłam od skanlacji i muszę się trochę oszczędzać. Ale może za to po drodze wpadnie jeszcze jedna recenzja, bo nadrabiam też zaległości papierowe i kinowe i odzyskałam trochę chęci do pisania ;)