Tagi

, , , , , , , , , , , , ,

Ruszam z cyklem! Pierwotnie miała być to lista dziesięciu najbardziej wyczekiwanych przeze mnie tytułów, szybko jednak okazało się, że nie tylko nie zmieszczę się w limicie – ale dycha na raz to trochę za dużo, jeśli o każdej z serii chce się napisać trochę więcej niż dwa zdania. A przecież nie po to tworzę tę listę, żeby darować sobie zachwyty nad ulubionymi mangami… Kultury w końcu nigdy za wiele! Kilkakrotnie słyszałam wprawdzie narzekania, że polski rynek mangowy już dawno się nasycił, a nadmiar wydawnictw i publikacji wpływa niekorzystnie na jakość produktów, ale bądźmy szczerzy – ile kochanych przez nas serii nadal czeka na wydanie w kraju nad Wisłą?

Dzisiaj pierwsze pięć mang, których pełne polskie wydania śnią mi się po nocach. Kolejność przypadkowa, dobór także. W zanadrzu mam jeszcze dziesięć razy tyle, więc bez zbędnego przedłużania:

Haikyuu!!

Autor: Haruichi Furudate

Publikacja: Shounen Jump (Weekly); od lutego 2012

Długość: 25+

Szansa na wydanie: Bardzo duża

Mój problem z polskim wydaniem Kuroko jest taki, że przez nie muszę dłużej czekać na Haikyuu!! Brzmi jak bzdura? Po głębokim namyśle nawet bardzo, ale w pierwszym odruchu pomyślałam coś w rodzaju: „Cholera, przecież na naszym rynku nie ma miejsca na kolejną długaśną sportówkę!” Tylko mniej składnie i pewnie trochę brzydziej. Dlatego z początku byłam szalenie zawiedziona decyzją Waneko.

Jeśli się nad tym zastanowić, to dość głupie myślenie – shounenowe tasiemce sprzedają się u nas na tyle dobrze, że nie powinno być najmniejszych problemów ze znalezieniem chętnych na kolejną historię o ciężkiej pracy, przyjaźni i realizowaniu marzeń. Zresztą – skoro na rynku jest miejsce na One Piece, Bleacha, Fairy Taila i dodatki do Naruto, to jakim problemem byłyby dwie serie sportowe?

Cóż, pewnie byłyby, bo większość osób pomyślałaby to, co ja w pierwszym odruchu – kupię albo to, albo to, w końcu to jeden worek kartofli. A że między Koszykówką według… Znaczy się Kuroko’s Basket a Haikyuu!! jest mniej podobieństw niż między tytułami z Wielkiej Shounenowej Czwórki? Eee tam, w końcu sportówka to sportówka!

Haikyuu!! w moim odczuciu jest jednak jednym z najlepszych shounenów, jakie kiedykolwiek powstały. Pojawiają się tu wszystkie najważniejsze cechy gatunku – nakama, fajto-on i te sprawy – ale świat przedstawiony jest zachwycająco zwyczajny. Bohaterowie zachowują się i wyglądają na swój wiek, a do tego naprawdę grają w siatkówkę! Taką prawdziwą, prawdziwą siatkówkę, bez żadnych supermocy i kurwików w oczach. Dodajmy do tego mnóstwo humoru i naprawdę przesympatycznych bohaterów, a dwadzieścia tomów mija jak z bicza strzelił. Do tego mecze mają przyzwoitą długość, wszyscy członkowie drużyny są tak samo ważni (chociaż Hinata i Kageyama są ciutkę ważniejsi), a konkurencyjne zespoły to też zazwyczaj grupy kochanych dzieciaków, a nie młodociani przestępcy. Najchętniej adoptowałabym połowę obsady.

Anime też jest bardzo dobre.

Swoją drogą Waneko będzie paskudne, jeśli nie pójdzie za ciosem i nie wyda też Extra Game. Wiecie, ten niby mini-sequel Kurosza, w którym zabrakło tylko fanserwisu i pożywki dla yaoistek (chociaż pisząc te zdanie wymyśliłam wątki dla przynajmniej dwóch hardkorowych yaoiców inspirowanych EG, więc jednak chcieć to móc). W końcu – przy serii długości trzydziestu tomów dwa dodatkowe nie powinny zrobić wydawnictwu większej różnicy…

Boku no Hero Academia

Autor: Kouhei Horikoshi

Publikacja: Shounen Jump (Weekly); od lipca 2014

Długość: 13+

Szansa na wydanie: Bardzo duża

I drugi shounenowy hicior, który w jednym bardzo przypomina poprzedni – tu też dzieci są dziećmi. Mają wprawdzie supermoce, ale dopiero szkolą się na superbohaterów w społeczeństwie, gdzie wszyscy posiadają nadzwyczajne zdolności. I chociaż udaje im się dokonać tego i owego, to wystarczająco często autor przypomina zarówno im, jak i nam, że to manga o smarkaczach i dorastaniu. A tak się złożyło, że niewielu mangaków sili się na to, by ich postaci zachowywały się adekwatnie do swojego wieku, więc duży plus za to. Od pewnego czasu cierpię na wcale niedrobne zboczenie na tym punkcie po tych setkach serii, gdzie nikt ani nie wygląda, ani nie zachowuje się na swoje lata.

A tak poza tym to BnHA to kawał dobrego, klasycznego shounena. Izuku ma wprawdzie IQ nieco wyższe niż wypada to protagoniście, w swoim otoczeniu uważany jest jednak za wielkie zero, więc sprawdza się w swojej roli. Do tego manga jest historią dwóch pokoleń zarówno superbohaterów, jak i superzłoczyńców, przez co seria nie cierpi na problem bezużytecznych dorosłych i bezsensownych fal nudnych przeciwników. Trochę mniej tu standardowych gadek o nakama, jednak norma shounenowych mądrości zostaje wyrobiona – w końcu historia kręci się wokół liceum dla herosów. A przecież wszyscy wiemy, że szkoła ma uczyć przede wszystkim życia, prawda?

Anime jest niezłe, ale znacząco słabsze niż manga – trochę za bardzo rozciągnęli pewne wątki.

Tak w ogóle, dalej nie mogę wyjść z szoku, jak bardzo polubiłam All Mighta. Początkowo na jego widok dostawałam drgawek, teraz powtarzam z głupią miną „Mou daijoubu! Watashi ga kita!” No i w chudej wersji wygląda jak podstarzały Yugi!

D.Gray-man

Autor: Katsura Hoshino

Publikacja: Jump SQ.Crown; od maja 2004

Długość: 25+

Szansa na wydanie: Istnieje

Jeśli przeczyta to ktoś, kto wie, jakim cudem tej serii jeszcze nikt u nas nie wydał – proszę o oświecenie ciemnej masy. No dobrze, są przerwy, hiatusy i brak widoków na rychły koniec, ale ejże – to problem wielu mang. Hoshino-sensei wcale nie jest aż tak przerażająca, mimo problemów zdrowotnych wyprodukowała 25 tomów w 12 lat. To nie jest taki zły wynik jakby na to nie patrzeć. Nie chcę (jeszcze) palcem pokazywać, ale mamy na naszym rynku kilka serii, które mają znacznie gorsze przestoje…

A D.Gray-mana warto przeczytać. Początki były wprawdzie mocno takie sobie, a uważny czytelnik bez trudu dostrzeże, jak autorce zmienił się koncept, ale znowu – taki urok wielu serii, autorzy bardzo często nie wiedzą, czy ich historia sprzeda się w tomach dwóch, czy dwudziestu, i początkowe rozdziały często bywają nieporadne i pełne sprzeczności z ciągiem dalszym. Ale znowu nie chcę pokazywać palcem ;)

A czemu warto? Bo jest ślicznie (kolorowe ilustracje sensei odbierają mi czasem mowę), zabawnie, wzruszająco i zaskakująco. To shounen poruszający wszystkie możliwe shounenowe tematy, ale jednak kapkę inny, bardziej dołujący. Może trup nie ściele się jakoś szczególnie gęsto (choć kilka całkiem znaczących śmierci było), ale cały nastrój serii przepełniony jest jakimś takim smutkiem, beznadzieją i melancholią. Psychika ludzka jest tu znacznie bardziej krucha, możliwości mniejsze, relacje bardziej skomplikowane, motywacje sprzeczne. Bohaterowie biorą udział w wojnie, której nie rozumieją, a czytelnika co jakiś czas nachodzi refleksja, że ci źli wiedzą więcej i to oni mogą mieć w jakiś przewrotny sposób rację. Sami antagoniści są zresztą wyjątkowo sympatyczni – traktują głównych bohaterów znacznie przyjaźniej niż są traktowani, przez większość czasu zaś robią swoje, nie przejmując się jakimiś upierdliwymi ludzikami, którzy próbują im przeszkadzać.

No i mają Hrabiego Milenium.

I Mariana Crossa. Nie zapominajmy o Crossie, którego anime bardzo skrzywdziło, rozbudowując znacznie wątek jego paskudnego charakteru i odzierając z wszystkiego co wspaniałe w tej postaci. Z nieznanych przyczyn twórcy ekranizacji postanowili pozostawić mentorowi głównego bohatera tylko dwie zalety – urodę i umiejętność walki. A przecież relacje Crossa z Allenem należą do najbardziej poruszających więzi tego typu z jakimi spotkałam się w mandze.

A rewelacje ostatnich rozdziałów to już w ogóle szczena w dół – po takich numerach cała historia aż się prosi od przeczytanie od nowa, ale pod innym kątem. Może z tej okazji ktoś pokusiłby się na polskie wydanie?

Tomo-chan wa Onnanoko!

Autor: Fumita Yanagida

Publikacja: twi4; od kwietnia 2015

Długość: 4+

Szansa na wydanie: Nie mam złudzeń

Ta pozycja przekonała mnie do mang typu yonkoma – czyli czterokadrówek. Wprawdzie nieco wcześniej zdążyłam się przekonać, że powstają ciekawe historie tego typu (Gekkan Shoujo Nozaki-kun), ale dopiero Tomo-chan pochłonęła mnie do tego stopnia, że z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy i co jakiś czas czytam ciurkiem całą serię. Te cztery tomy może nie wyglądają imponująco, ale nowe rozdziały – jednostronicowe wprawdzie, ale jednak – dostajemy niemalże codziennie, a fabuła prezentowana jest w sposób ciągły; nie są to wyrwane z kontekstu historyjki, tylko wynikające jedne z drugich wydarzenia, które zmieniają bohaterów i relacje między nimi.

A bohaterowie są prawdziwie zacni. Tytułowa Tomo-chan to nie tylko kwintesencja chłopczycy – to swoisty ideał męskości, i to w rozumieniu obu płci. Zapewne dlatego jej przyjaciel, Jun, nie widzi w niej potencjalnego obiektu uczuć, tylko niedościgniony wzór do naśladowania. Tomo próbuje to zmienić, ale jej starania – no i ten charakterek – tylko pogłębiają prawdziwie braterską więź między nią a wybrankiem jej serca (warto mieć jednak na uwadze, że Jun jest emocjonalnym tępakiem). Od czego ma się jednak przyjaciół! A że ci nie są do końca normalni? No cóż… W końcu z jakiegoś powodu jest to jedna z moich ulubionych komedii, prawda?

Historia o chłopczycy, która próbuje wyjść z friendzonu może brzmieć banalnie, ale jakość Tomo-chan wynika nie z oryginalnego pomysłu, tylko znakomitego wykonania. Mangaka na każdej stronie raczy nas jakimś gagiem, jednocześnie humor nie jest ani oklepany, ani głupi, ani tym bardziej męczący. Postaci nie ma zbyt wiele, każda z nich jest wyjątkowa, zapadająca w pamięć i ma szanse zabłysnąć, a ich spotkania, rozmowy i konflikty nie przestają zaskakiwać i bawić.

Hana Kimi

Autor: Hisaya Nakajo

Publikacja: Hana to Yume; od sierpnia 1996 do sierpnia 2004

Długość: 23 + 2 tomy After School

Szansa na wydanie: Marne, chyba że JPF się zlituje

Hanazakari no Kimitachi e, znane powszechnie jako Hana Kimi, to nie tylko klasyka shoujo – to także czołowy przedstawiciel gender bender, nurtu doskonale znanego popkulturze, z jakiegoś powodu jednak szczególnie uwielbianego przez autorki shoujo. No dobra, potencjalnych powodów jest całkiem sporo. Kamuflowany yaoizm, potencjał haremowy historii, fascynacja przebierankami i cosplayem… Jest nad czym dumać, ale nie o tym miałam przecież pisać.

Podejrzewam, że młodsze pokolenie polskich fanów mangi może nie znać przygód naczelnej stalkerki shoujo, więc śpieszę z wyjaśnieniami – Mizuki Ashiya, wychowana w Stanach Japonka, wymusza na rodzicach zgodę, by pozwolili jej przenieść się do japońskiego liceum. O tym, że jest to liceum męskie, jakoś „zapomina” wspomnieć – za to ścina włosy, wdziewa grubą kamizelkę pod koszulę, podrabia dokumenty i jedzie do ojczyzny swoich przodków, by spotkać swojego idola – lekkoatletę Izumiego Sano. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie tylko ląduje z nim w jednej klasie, ale zostaje też jego współlokatorką. Niestety, okazuje się, że Sano nie tylko ma mało przyjemny charakter, ale porzucił też skok wzwyż, a nowy kolega zwyczajnie działa mu na nerwy. To jednak nie jedyne problemy naszej szalonej protagonistki, która nie tylko musi ukrywać własną płeć i przekonać upartego ex-sportowca, by wrócił do sportu – albowiem Hana Kimi to shoujo przełomu tysiącleci! Ashiya jest więc magnesem na kłopoty, fabuła nie boi się absurdu i przerysowania, tylko czasem przerywanego przez poważniejsze sceny, szkoła zaś bardziej przypomina cyrk niż rzeczywistą placówkę edukacyjną. Ale co z tego, skoro zabawa jest przednia?

A jeśli dalej nie jesteście przekonani, to podpowiem, że Hana Kimi przypomina nieco późniejszy Ouran High School Host Club. Osobiście wietrzę tu inspirację, ale nie ma mowy o plagiacie – to trochę inne czasy, inny humor i inne shoujo, ale jeden i drugi tytuł śmiem nazywać nie tylko klasyką komedii shoujo i gender bender, ale też mangi w ogóle.

No i obowiązkowo trzeba obejrzeć japońską dramę z 2007. To wprawdzie nie jest ekranizacja, tylko adaptacja, ale znakomicie oddająca ducha serii – twórcy, zamiast walczyć z absurdem oryginału, podkręcili go jeszcze bardziej. No i do tego ta obsada… Mimo wszystkich zmian, to dalej są dokładnie te same radosne przygłupy, które poznajemy w mandze.

A zmiany były swoją drogą bardzo potrzebne, i to nie tylko dlatego, że historię trzeba było znacznie skrócić. Przede wszystkim potrzebna była cenzura! Bo oto w Hana Kimi nasi nieletni bohaterowie otwarcie i wielokrotnie raczą się alkoholem, bez szczegółów ale jednoznacznie sportretowane są sceny seksu, także z udziałem piętnastolatka – w Japonii wiek zgody wynosi wprawdzie 13 lat,  ale osobiście czułam wyraźny dyskomfort, czytając o romansie studentki z gimnazjalistą. Do tego głównym powiernikiem i swoistym mentorem Mizuki jest doktor Umeda, który od lat pozostaje moim ulubionym fikcyjnym homoseksualistą.

No i angielskie wydanie z Viz Media jest tak źle przetłumaczone, że podczas lektury miałam ochotę rzucać mangami przez okno – a że zamówiłam od razu dwie sztuki 3-in-1, byłoby to niebezpieczne dla otoczenia…

 A tak całkiem serio…

…to naprawdę nie wydaje mi się, żebym wymagała zbyt wiele. Przynajmniej jeszcze nie w tym odcinku ;D Zaproponowałam trzy popularne shouneny, klasyczne shoujo i tylko przy Tomo-chan można kręcić nosem, że nie jest to zbyt popularna seria. W 2016 Haikyuu!! było piątą najlepiej sprzedającą się serią w Japonii, a Boku no Hero Academia – siódmą (źródło). Najnowszy tom D.Gray-mana wylądował na 61 pozycji wśród najlepiej sprzedających się tomików – to bardzo dobry wynik, szczególnie biorąc pod uwagę problemy autorki oraz inne tytuły z listy. Hana Kimi to też nie byle popychadło. Seria ma pełnoprawne adaptacje (dwie japońskie, tajwańską i chińską); dwudziesty trzeci tom mangi był w 2007 piątą najczęściej kupowaną mangą w Japonii (źródło – swoją drogą, z jedenastu tytułów z tej listy po polsku wyszły tylko dwa, a szkoda); całość jest jedną z najlepiej sprzedających się serii shoujo w historii (na pewno przedział 10-20 milionów egzemplarzy, podobno ponad 17 mln; niestety dane dla starszych serii poniżej 20 mln są słabo dostępne, a shoujo są znacznie mniej popularne niż shounen i seinen). A co się tyczy Tomo-chan… Chyba pozostaje mi tylko trzymać kciuki, że ktoś się weźmie za ekranizację, to zawsze robi oryginałowi świetną reklamę. No i czy wszystkie wydawane u nas serie są aż tak szalenie popularne?

Za tydzień kolejne pięć mang, które chętnie kupiłabym po polsku. A przy okazji robię jeszcze jeden mały projekt z Tokyo Ghoula, proszę trzymać kciuki, żebym dała radę i nie napisała nic koszmarnie głupiego ;)